"Życie po życiu". Sebastian Świderski przeżył dramat. "Wystarczyło zasłabnąć. Mogliby mnie już nie odratować"

Zdjęcie okładkowe artykułu: WP SportoweFakty /  / Na zdjęciu: Sebastian Świderski w programie Życie po życiu
WP SportoweFakty / / Na zdjęciu: Sebastian Świderski w programie Życie po życiu
zdjęcie autora artykułu

- Było na tyle poważnie, że gdybym nie zgłosił się do szpitala, wszystko mogłoby się skończyć jak w przypadku Kamili Skolimowskiej - przyznaje Sebastian Świderski. Prezes PZPS kilka lat temu przeszedł zawał.

W tym artykule dowiesz się o:

W 2015 roku Świderski przestał sprawować funkcję trenera ZAKSY. Przeszedł na stanowisko dyrektora sportowego, potem dyrektora zarządzającego, a wreszcie prezesa klubu. Swoją menadżerską karierę okupił gigantycznymi problemami zdrowotnymi.

"Życie po życiu". Tutaj obejrzysz całą rozmowę z Sebastianem Świderskim

- W styczniu zaczęliśmy budowę nowej drużyny. Stąd decyzje w sprawie zmian personalnych w składzie ZAKSY. Padła propozycja, żebym od razu został prezesem, ale nie chciałem się zgodzić. Bycie trenerem, obcowanie z ludźmi, to jest coś innego niż przeniesienie się do biura na stałe. Ścieżka od dyrektora sportowego przez dyrektora zarządzającego do prezesa klubu jest właściwa. Choć, w moim przypadku, opłacona... zawałem żylnym płuc - opowiada w programie "Życie po życiu" aktualny prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej. "Mógłbym z tego szpitala w ogóle nie wyjść"

Kiedy wpadł w rytm pozyskiwania sponsorów, od rana do wieczora odbywał nawet siedem spotkań. Pił mnóstwo kawy, brakowało snu, aktywnego ruchu, nawodnienia, regeneracji. Był stres i nieprzespane noce. Organizm w końcu musiał się zbuntować.

- Było na tyle poważnie, że gdybym nie zgłosił się do szpitala, wszystko mogłoby się skończyć jak w przypadku Kamili Skolimowskiej. Wystarczyło zasłabnąć i mogliby mnie już nie odratować. Wielkie podziękowania dla medyków ze szpitala w Koźlu, bo po moim telefonie szybko dostałem informację, że mam nie czekać na erkę tylko od razu przyjeżdżać. Wszystko miało być przygotowane i rzeczywiście tak było. Trafiłem we właściwe ręce - przyznaje Świderski.

I dodaje: - Wieczorem w sobotę, tego samego dnia, miał u nas wystąpić kabaret "Nowaki". Bardzo dobrze się z nimi znam. Zadzwoniłem, że nie mogę przyjechać, bo jestem w szpitalu. Oni potraktowali tę sytuację jak skecz. Przyjechali do szpitala, trochę pożartowali, wciągnęli w to nawet lekarza. To fajne wspomnienie w tej czarnej sytuacji. Nie zmienia to faktu, że spodziewałem się czegoś w rodzaju podłączenia kroplówki i tyle. Myślałem, że za kilka godzin wszystko będzie dobrze.

Obudzono go drugiego dnia o 4.30. Rozpoczęto serię badań. Diagnoza była wstrząsająca.

- Stwierdzono, że właśnie przechodzę zawał. Wtedy zrozumiałem, jak poważna rzecz mnie dotknęła, że mógłbym z tego szpitala w ogóle nie wyjść. Postanowiłem, że wszystko w życiu poukładam trochę inaczej. Nie ma mowy o spotkaniach za spotkaniami, o kawie podczas każdego z nich. Bardzo ważny jest też ruch, odpoczynek, sen. To wszystko zacząłem stosować. Do dziś piję więcej wody i herbatek owocowych niż kawy - uśmiecha się prezes PZPS.

Przed najtrudniejszymi wydarzeniami w jego życiu, sporo trenował. Były to jednak amatorskie gry w siatkówkę, bez rozgrzewki, odpowiedniego przygotowania. Wchodził na salę i grał niemal natychmiast.

- Poczułem ból w łydce, potem nad kolanem. Przeniósł się do biodra. Oderwał się dosyć duży skrzep i wędrował do płuc. A w tę nieszczęsną sobotę miała miejsce letnia impreza. Było bardzo gorąco. Brały w niej udział władze miasta, ja miałem pomagać w zajęciach sportowych. W końcu poczułem się słaby. Myślałem, że może dostałem udaru od słońca, ale po pomocy lekarzy i ich diagnozie okazało się, że to było coś jeszcze poważniejszego - wspomina Świderski. Trudna życiowa lekcja

Dla wicemistrza świata rok 2015 był trudny również z innego względu. Jako dyrektor sportowy musiał asystować przy pożegnaniach trzech zawodników. Paweł Zagumny, Michał Ruciak otrzymali wypowiedzenia. Wcześniej obecny prezes PZPS spędził z nimi lata na boisku w reprezentacji Polski.

- To nie jest łatwe. Kiedyś z tymi zawodnikami grałem, zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw świata, pierwszy po wielu latach dla polskiej siatkówki. A potem stoisz z boku i musisz być świadkiem wręczania wypowiedzeń. Ówczesny prezes wzywał poszczególnych zawodników za moim pośrednictwem. To jest jeszcze gorsze uczucie. Pamiętam, że to było na zakończenie sezonu. Miała być salka, ale nie udało się jej załatwić, więc całość rozegrała się w małym korytarzyku, gdzie postawiono stolik. Każdy zawodnik podchodził i podpisywał odbiór dokumentu. Ja musiałem stać z boku i się przyglądać. To trudna życiowa lekcja - opowiada.

I dodaje, że sport to nie tylko zwycięstwa, ale też porażki. A po porażkach ktoś musi ponieść konsekwencje swoich wyborów. Jeśli nie ma zakładanego sukcesu, trzeba się z tym pogodzić.

Nie wszyscy z trzech zawodników pogodzili się jednak z decyzją klubu i rolą, jaką odegrał ich były kolega.

- Niektórzy do tej pory mają pretensje. Do tego trzeba dorosnąć, wziąć na klatę pewne rzeczy. Patrząc na to, jak wszyscy sobie radzimy, myślę, że każdy z nich wyciągnął wniosek z tego i poszedł swoją drogą. Teraz spełnia się w innym miejscu - podsumowuje Świderski. "Mam nadzieję, że teściowa się nie obrazi"

Trudne doświadczenia są pouczające. Oczywiście, o ile potrafimy wyciągać z nich właściwe wnioski. Problemy, z jakimi Sebastian Świderski mierzył się na długo przed wspomnianymi wydarzeniami, bo jeszcze w dzieciństwie, paradoksalnie pomogły mu zbudować mocne więzy rodzinne. Nie tylko z żoną, ale również własną mamą. I tak jest do dziś.

- Byłem wychowany przy braku rodziców w domu, dużo pracowali. Babcia była zaangażowana w opiekę nade mną. Mama rozstała się z ojcem i postanowiliśmy, że będzie przy nas, będzie nam pomagać przy wychowaniu pierwszego dziecka. Dzięki temu mogłem normalnie funkcjonować, grać, trenować. Olga [żona - przyp. red.] wtedy kończyła karierę, więc zdecydowaliśmy, że mama pojedzie z nami do Włoch. Mnie dużo nie było, dzięki niej mieliśmy łatwiej. Poza tym po prostu chcieliśmy mieć bliską osobę obok siebie, a nie kontaktować się z nią na odległość - tłumaczy 46-latek.

Jak twierdzi, jego mama i żona świetnie się dogadują.

- Mam nadzieję, że teściowa się nie obrazi, ale moja małżonka ma chyba lepsze relacje ze swoją teściową niż własną mamą. Jestem im wdzięczny, bo dużo łatwiej żyć i funkcjonować w takiej rodzinie - podkreśla Świderski.

Dawid Góra, WP SportoweFakty

Wcześniejsze odcinku "Życia po życiu": Adam Małysz oszukany. "Padał deszcz, ona klęczała przede mną w błocie" >> Marcin Gortat po raz pierwszy opowiada o pożegnaniu z tatą. "Kiedy ścisnął moją dłoń, prawie zgniótł mi kości" >> Reprezentantka Polski zachorowała na "raka umysłu". "Jakby ktoś gwoździem przybił mnie do kanapy" >> Konflikt w lekkoatletyce. "Najwięcej wypowiadał się zawodnik, który nigdy ze mną nie trenował" >>

Źródło artykułu: WP SportoweFakty