Tomasz Majewski: Urodziłem się mistrzem

Zdjęcie okładkowe artykułu:  /
/
zdjęcie autora artykułu

Zacząłem trenować późno, światopogląd był już uporządkowany, ale sport mnie wychował, utwardził mój charakter. Całe to pieprzenie o fair-play brzmi tandetnie, ale to naprawdę przekłada się na życie - mówi Michałowi Kołodziejczykowi Tomasz Majewski.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: "Panowie, spokojnie, ja tylko pcham kulą" - mówił pan zawsze do dziennikarzy chcących z panem porozmawiać po kolejnym sukcesie.

Tomasz Majewski : Bo znałem swoje miejsce w hierarchii polskiego sportu. I miałem do siebie dystans.

Blask sławy nigdy nie był dla pana atrakcyjny?

Są różne rodzaje sławy, wszystko zależy od człowieka. Niektórzy wybijają się z niszowych dyscyplin, bo są osobowościami. Da się być wspaniałym mistrzem w mało popularnym sporcie. Ale można też zostać w tłumie nawet uprawiając piłkę nożną. W Polsce nie ma zbyt wielu mistrzów, więc i lekkoatletom udaje się zaistnieć.

Pan jest osobowością?

Udało mi się zostawić swój ślad. Sportowcy mogą być dla młodych ludzi autorytetami, jest przecież coś takiego, jak odpowiedzialność mistrza.

To znaczy?

Warto się przyjrzeć, jaką drogą musiałem pójść, by osiągnąć cel. Jak ciężko musiałem pracować. Ale też nie uważałem, że mam być klinicznie czysty.

Na piwo bym teraz pana namówił?

Gdybym dzisiaj nie zajmował się dzieckiem, to oczywiście. W Polsce postrzeganie sportowca skażone jest przez PRL. Jesteśmy normalnymi ludźmi, na Zachodzie wszyscy rozumieją, że to zwyczajny zawód, a nie jakaś misja, u nas - sportowiec to ktoś zaczarowany. Że niby nastawia program na zdobycie medalu i nie interesuje go nic więcej.

Im bardziej jesteś doświadczony, tym trudniej o motywację. Pod koniec kariery bawiły mnie już tylko ekstremalnie stresujące konkursy. To już były zmagania ze sobą

Wioska olimpijska to podobno jedna wielka impreza.

Takie kolonie dla dorosłych. Ale powiedzmy sobie szczerze, że to miejsce, w którym kilkadziesiąt ludzi w tym samym momencie przeżywa najszczęśliwszy dzień swojego życia, więc nie wiem, dlaczego w wiosce miałoby być smutno. Wszystko jest kwestią wyboru. Ja zajęty byłem głównie walką o medale.

To się ustawia w głowie?

Mogę panu opowiedzieć piękne słowa do wywiadu. Że liczy się przede wszystkim ciężka praca, albo że talent to tylko kilka procent sukcesu.

A nie?

Na pewno pewne sprawy są do wypracowania, ale jakoś nie mamy tłumów prawdziwych mistrzów. Mistrzem trzeba się po prostu urodzić. Albo to masz, albo nie.

Urodzić w skorupce? Odpornym na stres? Silnym?

Jest kilka cech charakteru, którymi mogą pochwalić się najlepsi. Trzeba je dostrzec jak najszybciej. Niby każdy sportowiec ma parcie na wynik, ale tylko mistrzowie tak naprawdę czują, co mają zrobić, by osiągnąć swój cel. To naprawdę duża różnica. Trzeba też szybko podnosić się po porażkach, przemyśleć, co zrobić, by już nigdy się nie powtórzyła.

Otylia Jędrzejczak mówi, że złoty medal wrzucała do szafy i myślała o kolejnych zawodach.

Bo tak powinno być. Sport uczy patrzenia do przodu. Jak dostaniesz złoty medal, to jest super i wszyscy się cieszą, ale następnym ruchem powinno być schowanie go do kieszeni. Chodzić wszędzie i się chwalić jest dobre, ale na chwilę.

Myślałem, że to nagroda za ciężką pracę.

Prawdziwy sportowiec powinien mieć wewnętrzne przekonanie, że jest najlepszy i tak naprawdę nie musi tego nikomu udowadniać. Prawdziwy mistrz wie, że jest prawdziwym mistrzem i nie liczy na uwielbienie tłumów. Dla mnie największą przyjemnością było to, gdy pochwalił mnie ktoś, kto zna się na pchnięciu kulą. A mamy takich ludzi w Polsce, mamy swoją historię sukcesów, byli wielcy przede mną, będą i po mnie. Mamy dobry materiał ludzki i to procentuje.

Panu zawsze wszystko wychodziło?

Przez pierwsze lata kariery nie wychodziło mi nic. Nie byłem przecież jakimś wybitnym juniorem. Należałem do czołówki w Polsce, ale bez żadnego szału. Miałem jednak charakter, po porażce jeden dzień się podąsałem, a później mówiłem sobie, że trzeba wracać do pracy. To też kwestia domu, wychowania przez rodziców. Jak nie masz dobrze w głowie, to sport też cię nie naprostuje. A jak masz dobrze w głowie, to w sporcie łatwiej zaistnieć. Szybciej. Wiadomo, że z samych sukcesów trudno wyciągnąć wnioski, za to porażki dużo uczą. Jak ktoś chce długiej i bogatej kariery, musi nauczyć się żyć z porażką, ale tylko po to, by ją przeanalizować i znaleźć jej przyczyny.

Miał pan czworo rodzeństwa. Da się pana wpisać w jakąś kliszę? Sport był szansą na wybicie się z małej miejscowości? Zabiciem nudy?

Właśnie w żadną kliszę się nie wpisuję. Zostałem kulomiotem, bo trafiłem na taką dyscyplinę i takiego trenera. Gdybym trafił do innego sportu, tam też pewnie odnosiłbym sukcesy. Może brzmi to nieskromnie, ale nie mam podstaw, by myśleć inaczej. Bez sportu może nie byłbym szczęśliwy, ale też bym się odnalazł. Moją kliszą jest Europa Wschodnia. Jestem ostatnim z tej części kontynentu, przede mną byli Jurij Biełonog z Ukrainy czy Andrej Michniewicz z Białorusi. Teraz nadszedł czas Davida Storla ze wschodnich Niemiec.

Jak oswoić presję?

Do wszystkiego trzeba dojrzeć, do tego, żeby specjalnie się nie wzruszać – również. Od kiedy zaczęło mi wychodzić, od razu wskoczyłem na świecznik i nabrałem doświadczenia. Nie pracowałem z żadnym psychologiem, nie musiałem. Jeśli teraz mają paść słowa o tym, że miałem idealną psychikę dla sportowca, niech tak będzie – miałem.

Nie przeszkadzało panu, że złoty medal igrzysk media wręczały panu zanim pan wyleciał z Polski?

Tak było przed Londynem w 2012 roku. Tyle że ja wtedy byłem strasznie pewny siebie. Przecież głośno mówiłem, że jadę wygrać. Czułem się mocny, to jest najważniejsze. Wie pan, można różne bajki opowiadać, krzyczeć, jakim się jest wielkim, ale trzeba czuć w środku, czy to jest prawda. Wiedziałem, że jestem świetnie przygotowany i że będzie dobrze. No i było.

Paweł Fajdek do Rio też leciał po złoto.

No tak, ale ja miałem jakieś pokrycie swoich słów.

Nie rozumiem.

Może inaczej - broniłem tytułu, wiedziałem, jak jest na igrzyskach, byłem gotowy na taki stres i skończyło się tak, jak chciałem. Gdybym rok wcześniej wygrał na mistrzostwach świata w Daegu, byłbym pierwszym mistrzem olimpijskim i mistrzem świata. Teraz, kiedy mam swoje przemówienia motywacyjne, zawsze podaję ten przykład jako idealny. W Daegu miałem zostać mistrzem świata i poczuć się trochę sportowcem spełnionym, a ponieważ zawiodłem - miałem dodatkową motywację, rok świetnych treningów na wysokim poziomie. Na nic nie patrzyłem, nie oglądałem się, organizm dostosował się do takiego reżimu, a na igrzyskach wszystko wskoczyło w swoje trybiki. Jechałem do Londynu, by los oddał mi to, co mi się należało.

NA KOLEJNEJ STRONIE DOWIESZ SIĘ, Z JAKIEGO POWODU NASZ MISTRZ ZALICZYŁ MAŁY "ODLOT" I NA CO MU ZWRÓCIŁA UWAGĘ ŻONA 

To była chęć udowodnienia swojej klasy całemu światu?

Nie. Sobie. Chciałem wiedzieć, że potrafię jeszcze walczyć o najwyższe cele. Im bardziej jesteś doświadczony, tym trudniej o motywację. Pod koniec kariery bawiły mnie już tylko ekstremalnie stresujące konkursy. To już były zmagania ze sobą, z rywalami czy wynikiem, a nie jak na samym początku startów, gdy motywujący był sam wyjazd na zawody. Z wiekiem coraz trudniej się oszukiwać. Możesz mówić, że ci się chce, ale przecież to widać, jeśli ci się nie chce.

Szymon Kołecki przed samym startem spał. A pan?

Po to ciężko trenujemy, żeby wykształcić w sobie pewne odruchy. Kiedy konkurs był wieczorem, sen w ciągu dnia dla mnie także był dobry. Nie trzeba było się już dodatkowo pobudzać. Przecież i tak pobudzamy się strasznie.

W jaki sposób?

Po to bierzemy wszystkie środki, oczywiście legalne, żeby w końcu wybuchnąć. Na tym polega ta dyscyplina. Trzeba być maksymalnie świadomym tego, co się robi. Na początku pobudzałem się jeszcze dodatkowo, robiłem jakieś playlisty, słuchałem muzyki i dodatkowo się nakręcałem.

A później w czasie konkursu, zamiast patrzeć na rywali, obserwował pan innych na stadionie. To było zrzucanie z siebie presji?

Nie, zwyczajnie jestem kibicem lekkiej atletyki, a na stadionie dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Poza tym miałem odpowiedni dystans do całej otoczki. Bawiłem się sportem, nie chciałem się skupiać cały czas na konkursie, miałem czas, żeby pogadać o bzdurach z kolegami. Wszyscy kulomioci mieli świetne relacje, dobrze się znaliśmy, tworzyliśmy grupę przyjaciół. Rywalizacja była gdzieś w tle.

No, ale podczas hymnu się pan wzruszył.

Ale nie płakałem. To była czysta radość. Złoto w Pekinie dostałem od razu po zawodach i to było genialne uczucie. Szczęście wisiało na szyi.

Sukcesy nigdy nie uderzyły panu do głowy?

Za często do telewizji chodziłem. Pewnego tygodnia dzwonili codziennie i się codziennie godziłem. Żona mi powiedziała, żebym już przestał.

Przez pierwsze lata kariery nie wychodziło mi nic. Nie byłem przecież jakimś wybitnym juniorem. Należałem do czołówki w Polsce, ale bez żadnego szału. Miałem jednak charakter

To tyle?

Jakiś tam mały odlot miałem, ale żeby mi odwaliło konkretnie, to nie. Przy ziemi trzymała mnie rodzina i przyjaciele, poza tym trening jest tak ciężki, że nie było czasu, by napawać się sukcesem, bawić się. Kiedy jest do wykonania praca i się ją zaniedba, bardzo szybko spadnie się na dół. Trening nigdy nie wchodzi łatwiej tylko przez to, że jest się dobrym. Żelastwo jest prawdziwe, waży tyle samo. A jeśli nie podchodzisz poważnie do treningu, jest jeszcze cięższe.

Mówią o panu: "Normalny, nie zwariował, metrem jeździ".

Jay-Z jeździ metrem w Nowym Jorku i nikogo to nie dziwi.

Ma pan prawo jazdy?

Wiele lat nie miałem i żyłem wygodnie. Teraz mam już dokumenty, ale nie lubię stać w korkach, metro jest najwygodniejsze.

Kiedy całą młodość spędza się na treningach i zawodach, często przychodzi ochota poszaleć po zakończeniu kariery. U pana też tak było?

Młodości to ja nie miałem. Imprezować imprezowałem, bo każdy sportowiec to robi, ale na przykład nie przeżyłem normalnych wakacji. Bardzo zazdrościłem rówieśnikom wyjazdów na festiwale, dla mnie to był najgorszy czas, bo musiałem przygotowywać się do startów. Ale nie wiem, czy to było wielkie poświecenie. Miałem inne rzeczy, których oni nie mieli.

Teraz wraca pan do normalnego trybu?

Nigdzie nie wracam, uczę się nowego życia. Tylko że to nie tak, że teraz moje życie jest bezstresowe, nie ma presji wyniku. Jest po prostu inne. W sporcie fajne i wygodne są schematy, rytuały, wszystko jest zaplanowane. Musiałem się bez nich odnaleźć i jakoś sobie poradziłem. Do nowej roli przygotowywałem się jednak przez kilka lat i prawdę mówiąc myślałem, że będzie gorzej.

Nie brakuje treningów?

Żadnemu sportowcowi po zakończeniu kariery nie brakuje treningów.

TOMASZ MAJEWSKI UKOŃCZYŁ STUDIA WYŻSZE - W DALSZEJ CZĘŚCI WYWIADU OPOWIADA, W CZYM MU ONE POMOGŁY

Ma pan więcej czasu dla rodziny?

Mikołaj ma już pięć lat, a ja chyba dobrze odnajduję się w roli taty. Zawsze lubiłem i chciałem mieć dzieci. Z pięciolatkiem można już pogadać, ma swoje problemy i trzeba mu tłumaczyć świat. Ciekawiej jest, więcej można przekazać.

Syn wie, kim jest ojciec?

Wie, kim był, i że sportem już się nie zajmuje. Ale nie kojarzy, że moja kariera była jakaś wyjątkowa. Przyzwyczajony był, na zawody jeździł. Zupełnie inaczej to odbiera.

Duży jest?

Duży. Będzie wysoki.

Poleci mu pan życie w sporcie?

Nie wiem. Nie będę odradzał, ale nie będę też toksycznym rodzicem, jakich widziałem wielu, także w lekkiej atletyce. Widziałem dzieciaki, z których na siłę robieni byli mali mistrzowie. Nie da się, nie tędy droga. Sport powinien być wolnym wyborem, powinien uczyć zaradności, samodzielności. Mikołaj dostanie wolną rękę. Powiem mu tylko, że sport to fajna sprawa, bo porządkuje głowę.

W jaki sposób porządkuje?

Szkoła to za mało. Ważne jest, żeby mieć coś więcej. Coś, co zderzy cię z innymi, nauczy relacji międzyludzkich, jakichś norm, odpowiedniego zachowania. Mnie sport wychował. Zacząłem trenować co prawda późno, bo jako 15-latek, i miałem już uporządkowany światopogląd, ale sport utwardził mój charakter. Dzięki niemu poznawałem życie. Siedziałem w sporcie dwadzieścia lat i nauczyłem się przez niego patrzeć na świat. To brzmi tandetnie, całe to pieprzenie o fair-play, ale to naprawdę przekłada się na życie.

Z pana siły korzystają najbliżsi?

Sportowcy powinni być bardzo mocni psychicznie, umieć sobie radzić ze wszystkimi ciężkimi sytuacjami. Wieloma rzeczami po prostu się nie przejmuję. Kiedy dzieje się coś złego, szukam rozwiązań, chcę szybko sobie z tym poradzić. Doświadczenie w sporcie pozwala na wszystko spojrzeć z dystansu. Ludzie mają tendencję do wymyślania sobie problemów tam, gdzie ich nie ma.

Wielcy mistrzowie to często także ciężkie charaktery. Nie do życia.

Nie powiem, że jestem wspaniały i super. Ważne chyba, że też dostrzegam swoje wady. Wiadomo, że lubię stawiać na swoim. Mam naturę, która lubi rządzić, przejmować kontrolę. Dużo przeklinam. Czasami bywam trudny, bo jestem uparty, ale to akurat szybko mi przechodzi. Wychwytuję swoje błędy i jakoś da się ze mną żyć, skoro żona wytrzymała już prawie trzynaście lat. Musiała się do mnie dostosować, ale przecież ja także dostosowywałem się do niej. Życie ze sportowcem nie jest łatwe, Ania bardzo cierpiała, nie każdy potrafiłby sobie poradzić. Teraz, kiedy już nie trenuję i nie wyjeżdżam tak często, jest trochę łatwiej.

Ukończył pan politologię. Przydaje się?

Jak się jest młodym, to ma się wiele pomysłów. Taki kierunek studiów pewnie do niczego mi się w życiu nie przyda, ale z drugiej strony - dzięki niemu nabrałem trochę ogłady i nauczyłem się innego spojrzenia na świat. Miałem też pomysł, żeby zostać dziennikarzem, ale na szczęście nie wypalił.

Niby każdy sportowiec ma parcie na wynik, ale tylko mistrzowie tak naprawdę czują, co mają zrobić, by osiągnąć swój cel. To naprawdę duża różnica.

Wyrósł już pan z czytania fantastyki?

A dlaczego miałbym to zrobić? Fantastyka jest obecna w moim życiu od małego, bo miałem fantastyczne rodzeństwo, które mnie nią zaraziło. Zresztą bracia i siostra zaszczepili we mnie wiele innych rzeczy, pasji, tak zostałem wychowany i ukształtowany. Dzieli nas duża różnica wieku, bo przecież siostra starsza jest o sześć lat, a jak byłem mały, to bracia mieli po dwadzieścia. Rzucali mi fajne rzeczy, a ja je łapałem. Czytali Andrzeja Sapkowskiego w czasopiśmie "Fantastyka", jarali się tym i ja to pismo do dzisiaj mam na półce. Podobnie było z muzyką. Jako dzieciak nie miałem innego wyjścia, jak przejąć wszystkie dobre wzorce.

To dlatego wymyślił pan nowe, stylizowane na napisie "Metallica" logo dla Warszawsko-Mazowieckiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki, którego jest pan prezesem?

Jakoś nie przeszło. Myślimy nad inną wersją.

To na Metallice się pan wychował?

Głównie na polskiej muzyce rockowej. W sobotę w domu słuchało się listy przebojów Trójki, ale każdy z rodzeństwa szedł trochę w inną stronę. Najstarszy brat słuchał rocka i muzyki elektronicznej - musiałem się więc na tym znać. Wiesiek słuchał punk-rocka, musiałem się znać. Siostra poszła w jeszcze inne rockowe klimaty i także w nich byłem specjalistą. Kiedyś miałem zrobiłem nawet swoją audycję w radiu, gdzie puszczałem ulubione kawałki i tłumaczyłem, dlaczego są dla mnie ważne.

MAJEWSKI PYTANY O TO, CZY TO SPRAWIEDLIWE, ŻE PIŁKARZE ZARABIAJĄ FORTUNY, ODPOWIADA, ŻE NALEŻY SIĘ ZASTANOWIĆ, SKĄD TE PIENIĄDZE PŁYNĄ

A dlaczego ważna jest dla pana Islandia?

Podróż na Islandię była jednym z moich marzeń, które zrealizowałem dość szybko. Poleciałem tam w 2004 roku, jak tylko było mnie stać. Fascynacja zaczęła się chyba od "Wyprawy do wnętrza ziemi" Juliusza Verne. Całą literaturę podróżniczo-awanturniczą czytałem wtedy, przerabiałem wszystko. Islandia to takie miejsce inne, niedostępne, ciekawe. Wiem, że muszę tam wrócić, być może z rodziną. Nie chodzi o szukanie ciszy. Raczej o to, że całkiem blisko leży miejsce nie z tego świata. Fantastyki islandzkiej nie znam, ale kryminały mają dobre, takie spokojne. A muzykę i filmy robią genialne.

Odnalazłby się pan w świecie, w którym sportowiec zamiast czytać musi przede wszystkim wypromować się selfie na Facebooku?

Pewnie tak, ale na szczęście nie muszę tego robić. To już zupełnie inna rzeczywistość. Miałem okres fascynacji mediami społecznościowymi, to było na samym początku, gdy o Facebooku w Polsce mało kto słyszał, ale szybko mi się znudziło. Teraz sportowcy są świadomi, że bez społecznościówek ciężko im zaistnieć. Świat się zmienił, warto być otwartym. Facebook czy Twitter pewne rzeczy prostują, pozwalają otworzyć się na cały świat.

To może nie są takie złe?

Tyle że ja nigdy nie miałem w sobie takiej potrzeby, żeby na świat specjalnie się otwierać, żeby zapraszać wszystkich do siebie. Tak często byłem w telewizji, tak często udzielałem wywiadów, że kiedy miałem coś ciekawego do powiedzenia, bardzo szybko znajdowałem okazję. Teraz jest za to konieczność cały czas bycia na pokaz, na sprzedaż. A to już nie dla mnie.

Może dzięki mediom społecznościowym więcej by pan zarabiał?

Ale ja zarabiałem bardzo dobrze. Wiedziałem, że jako mistrz mediów społecznościowych, nie wycisnąłbym więcej. Nie było sensu się szarpać. Nigdy zresztą nikomu nie zazdrościłem ani sławy, ani pieniędzy.

Lekkoatleci często narzekają, bo osiągają sukcesy na skalę światową, a zarabiają mniej, niż byle kopacz z ekstraklasy.

Nie można powielać głupot. Trzeba wszystko przemyśleć i zastanowić się, skąd te pieniądze płyną. Chodzi przecież o popularność dyscypliny. To bardzo demokratyczne i bardzo sprawiedliwe, że najwięcej zarabiają przedstawiciele popularnych sportów, albo wielcy mistrzowie. Nie przejmowałem się też, że nie zostałem Sportowcem Roku, to przecież była zabawa i od początku było wiadomo, że głosować będą czytelnicy. Nie wygrałem. Masa ludzi się tym przejmowała, a ja nie.

Pan za to przejmował się koszykówką.

Od małego. W NBA zakochałem się, jak miałem osiem lat i tak mi zostało. Teraz mam więcej czasu i jeszcze więcej oglądam i czytam. Zresztą o wszystkich sportach. Kiedyś oglądałem snookera po pięć godzin dziennie, to był pierwszy boom w Eurosporcie. Ale NBA uważam za najlepszą organizację sportową na świecie. Z przyjemnością patrzę na to, co się dzieje w Stanach, bo tam rodzą się trendy, które w końcu trafiają i do nas.

Jako prezes mazowieckiego związku może się pan już czymś pochwalić?

Na razie prostujemy to, co zastaliśmy. Pracuję na najtrudniejszym terenie. Mimo że działamy w stolicy, jesteśmy najbiedniejszym związkiem w Polsce. Cudów nie będzie, jeśli coś mi się uda zmienić, to efekt zobaczymy dopiero za jakiś czas, za kilka lat. Miałem pełną świadomość, na co się piszę, a skoro się za coś wziąłem, to wziąłem się na poważnie. Jeśli chce się być wiarygodnym, nie można działać na pół gwizdka. W sportach indywidualnych, olimpijskich, bez działaczy nie byłoby niczego. Większość organizuje coś sama, społecznie, nie mamy systemu i nie zapowiada się, że to się zmieni, bo kluby są słabe i biedne. 95 procent działaczy to byli trenerzy, a to też chore. Na wiele rzeczy nie mam wpływu, to raczej społeczeństwo musi dojrzeć, by ludzie z pasją mogli robić to, co lubią i do tego nie dokładać.

Ostatnio o warszawskim sporcie głośno było po konflikcie Anity Włodarczyk z Polskim Związek Lekkiej Atletyki.

Część wielkich ikon naszego sportu ma trudne charaktery. Podobnie jest z Anitą. Jest wspaniałą mistrzynią i taka będzie, dopóki będzie rzucać. Taką ją dostaliśmy i do tego trzeba się dostosować.

Podobają się panu coraz modniejsze na świecie pomysły, by wykasować wszystkie lekkoatletyczne rekordy i zacząć pisanie historii sportu od nowa?

Jestem przeciwny. Większość wybitnych sportowców jest przeciwna. Europejska federacja mogłaby wymyślić coś innego, by poprawić swoją słabą pozycję. Taka propozycja krzywdzi większość rekordzistów, czyli ludzi czystych, którzy nie łamali przepisów, by osiągnąć swoje rezultaty. Najważniejsze, że my sportowcy wiemy, które rekordy są prawdziwe, a które wywalczone na koksie.

Naprawdę to wiecie?

Oczywiście. Przyczepienie się do tych kilku jawnie skręconych rekordów byłoby proste, ale pewnie nie ma dowodów. Nie uważam zresztą, że rekordy trzeba bić w nieskończoność, ścigać się z naturą. Lekkoatletyka jest tak stara, że nowe rekordy ustanawiane są rzadko. To nie jest pływanie, gdzie na jednych mistrzostwach pada dwadzieścia najlepszych rezultatów w historii dyscypliny. Nie mają znaczenia, nikt ich nie zapamięta. A kiedy Kendra Harrison pobiła rekord świata w biegu na sto metrów przez płotki to było wielkie wydarzenie, chociaż przecież nie pojechała na igrzyska do Rio.

Dłuższe przetrzymywanie próbek i odbieranie medali może straszyć tych, którzy stosują doping?

Nie sądzę, najwyżej będą gorzej spać. Ale kiedy patrzę na media społecznościowe moich kolegów z Rosji, to oni po prostu cieszą się życiem. Tracą medal? Mają to gdzieś. Na Instagramie trwa rewia. Ja tych ludzi znam, nawet ich lubię, ale tam nie ma żadnego wstydu, spojrzenia w tył, żalu, pokory.

Skoro wiecie, kto stosuje doping, dlaczego się z nimi przyjaźnicie? Dlaczego nie wykluczycie ze swojego środowiska?

"Czy podałbym rękę koksiarzowi?" to bardzo trudne pytanie. Podawałem, podaję i będę podawał. Ja tych ludzi znam, walczyłem z nimi licząc na to, że walczę jak równy z równym, na tych samych zasadach. Ostracyzm akceptuję względem kogoś, kto wyraźnie przegiął. Jak Lance Armstrong. Doping to jest duży problem, ale nie aż taki, jak nam się wydaje. Dziennikarze liczą na kliki, mają newsa, oplują. A teraz opluć łatwo, a wybielić i przeprosić już się nie da. To straszne.

Broni pan dopingowiczów czy mi się wydaje?

Doping nie łamie prawa karnego, ale umowę społeczną. Większość niedozwolonych środków nie jest szkodliwa. Zazwyczaj są to leki na jakieś dziwne choroby, które brane w małych ilościach leczą. Większym koksiarzem jest człowiek biorący gripex, niż część oplutych sportowców. Tylko tyle że my, startując w zawodach, na tę umowę społeczną się godzimy, musimy być świadomi ram, w których zgodziliśmy się pozostać. Bronię tych, którzy wpadli na dopingu w sposób bzdurny i zostali zniszczeni, a wielu tych, którzy brali świadomie, na twardo, jest bezkarnych. Są tacy, którzy mówią sobie, że zarobią i już. A to, że zabiorą im medal, zupełnie ich nie obchodzi. Tak jest w Rosji, na Białorusi.

Gdyby nie obowiązywały przepisy, spróbowałby pan?

Christian Cantwell powiedział mi kiedyś, że jak skończy karierę, to zje wszystko, co zabronione i sprawdzi, jak to jest. Ale jakoś tego nie zrobił. Dla mnie to nigdy nie była pokusa, od małego nauczono mnie, że doping to zło, że tak nie można. Zastanawiałem się raczej, co bym osiągnął, gdybym miał czyjś talent, czyjeś warunki.

Wygląda pan na wiecznego malkontenta, a to była rozmowa prawie bez narzekania.

Znajoma fotograf mi powiedziała, że jak mi będą pomnik kiedyś stawiać, to powinienem mieć taką skrzywioną minę, jaką miałem po pchnięciach kulą. Zawsze szukałem dziury w całym, ale to wynikało z mojego dążenia do perfekcji, zawsze miałem dużo pretensji, ale głównie do siebie. Z narzekania na innych nic dobrego nie wyniknie.

Źródło artykułu: