Matti Hautamaeki dla WP SportoweFakty: Coś mi mówi, że Stoch i Wellinger zajmą dwa pierwsze miejsca

Zdjęcie okładkowe artykułu: Materiały prasowe / inSJders /
Materiały prasowe / inSJders /
zdjęcie autora artykułu

- Jeśli Kamil Stoch jest zdrowy, to jest faworytem konkursu mistrzostw świata w Lahti na dużej skoczni. Mam przeczucie, że dwa pierwsze miejsca zajmą on i Andreas Wellinger - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty słynny fiński skoczek Matti Hautamaeki.

Matti Hautamaeki to jeden z najlepszych skoczków narciarskich poprzedniej dekady. Między 1999 a 2011 rokiem wygrał 16 konkursów Pucharu Świata, a 38 razy stawał na jego podium. Zdobył cztery medale igrzysk olimpijskich (3 srebrne i 1 brązowy) i tyle samo na mistrzostwach świata (1 złoty i 3 srebrne). Znakomicie radził sobie w lotach narciarskich, kilkukrotnie bił rekordy świata w długości lotu. Jego najlepszy wynik to 235,5 metra. Ostatnie zwycięstwo w Pucharze Świata Hautamaeki odniósł w 2006 roku w Zakopanem. Karierę zakończył pięć lat później. Obecnie pracuje jako maszynista kolejowy, prowadzi m.in. pociągi typu Pendolino. [b]

WP SportoweFakty: Pamięta pan mistrzostwa świata w 2003 roku i walkę z Adamem Małyszem o złoto [/b]

na dużej skoczni?

Matti Hautamaeki: Oczywiście, że tak. Pamiętam, jakby to było wczoraj. To był jeden z moich najlepszych występów. W pierwszej serii pobiłem wtedy rekord skoczni, ale w drugiej Adam jeszcze ten rekord poprawił. Świetne zawody. Z Małyszem oczywiście się znaliśmy, ale komunikację utrudniała nam bariera językowa. Ja nie mówię po polsku ani po niemiecku, a on w tamtych czasach jeszcze nie najlepiej radził sobie z angielskim.

Pan zdobywał medale na normalnych i dużych obiektach, ale chyba najlepiej czuł się pan na mamutach. Jako znakomity lotnik nie zazdrości pan obecnie startującym zawodnikom, że mogą latać po 250 metrów?

- To prawda, bardzo lubiłem loty, a kiedy byłem jeszcze skoczkiem, nie dało się osiągać takich odległości. Czy jestem trochę zazdrosny? Nie, ja tak na to nie patrzę. Teraz wydaje mi się, że nie znalazłbym już na tyle dużo odwagi, żeby polecieć na 250. metr któregoś z największych obiektów.

Na pewno obserwuje pan mistrzostwa świata w Lahti. Jakie prognozy przed zawodami na dużej skoczni? Jak pana zdaniem poradzą sobie Polacy?

- Moim zdaniem Kamil Stoch jest jednym z faworytów. Nie wiem tylko, czy nie doznał jakiegoś urazu przed zawodami na obiekcie K-90. Mówi, że ze zdrowiem wszystko w porządku? "Ok", w takim razie jest faworytem. On, Andreas Wellinger, i oczywiście Stefan Kraft. Coś mi jednak podpowiada, że pierwsze dwa miejsca zajmą Stoch i Wellinger.

ZOBACZ WIDEO: Oktawia Nowacka: nie mogłam uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę

A konkurs drużynowy? W nim marzymy o pierwszym w naszej historii złocie.

- Jesteście wielkimi faworytami. Wy, Niemcy i może Austriacy. To może być zacięta walka.

Mało prawdopodobne, by liczyli się w niej Finowie. Nie jest panu przykro, że po tym, jak pożegnał się pan ze skokami, ten sport mocno w Finlandii podupadł?

- To oczywiście smutne, ale fińskie skoki zmierzały w tym kierunku od lat, więc nie jest to wielka niespodzianka. Mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni, ale sytuacja nie wygląda zbyt optymistycznie. Obiekty są zamykane, a zawodników uprawiających skoki jest coraz mniej.

W chwili rezygnacji ze skoków miał pan dopiero 31 lat. Dlaczego tak szybko zakończył pan karierę?

- Czułem, że to dobry czas. Wydaje mi się, że niewielu skoczków jest w stanie utrzymać się na najwyższym poziomie tak długo. Wtedy już wiedziałem, że zostałem przyjęty na kurs maszynisty kolejowego i podjąłem praktyczną decyzję.

Noriaki Kasai jest już dobrze po czterdziestce, a nadal skacze.

- To naprawdę niewiarygodne. Ma 45 lat i ciągle to robi. Może ten sezon nie jest dla niego zbyt udany, ale poprzednie miał świetne. Gdybym tego nie zobaczył, nigdy bym nie uwierzył, że w tym wieku można latać tak daleko i osiągać tak znakomite wyniki.

Jak podoba się panu życie bez skoków narciarskich i pana nowe zajęcie?

- Bardzo. Nie mam tylu stresów. Prowadzenie pociągu to odpowiedzialne zajęcie, ale wzbudza jednak inny rodzaj stresu.

Długo przygotowywał się pan do zawodu maszynisty kolejowego?

- Tak jak wspominałem, poszedłem do szkoły wkrótce po zakończeniu kariery. Uczyłem się przez cztery i pół roku.

Zdobycie potrzebnej wiedzy i opanowanie niezbędnych umiejętności było dla pana trudne?

- Na początku rzeczywiście było ciężko, ale nauczyłem się wszystkiego dość szybko. To nie fizyka kwantowa. Początkowo prowadzenie takiej maszyny może wydawać się skomplikowane, ale z czasem staje się znacznie prostsze.

Miał pan ponoć blisko tysiąc rywali do tego stanowiska. To dwadzieścia razy więcej, niż w konkursie skoków narciarskich.

- Tak, aplikując do szkoły dla maszynistów wiedziałem, że to pożądana praca. Rocznie tę pracę dostaje może kilkanaście osób. A zgłaszają się setki ludzi.

Zatem kiedy dostał się pan na kurs, musiał być pan równie szczęśliwy jak wtedy, gdy wygrywał konkursy skoków.

- Cóż, szczerze mówiąc wydaje mi się, że pomogło mi moje nazwisko. Być może moi obecni pracodawcy pomyśleli sobie "powinniśmy dać szansę temu gościowi".

Podróżni często pana rozpoznają?

- Myślę, że tak. Staram się nie zwracać na siebie uwagi, ale oczywiście, wielu z nich wie, kim jestem i co wcześniej robiłem.

Zdarzały się panu jakieś niebezpieczne sytuacje, gdy prowadził pan pociąg?

- Czasem na tory wychodzą łosie i renifery. Jednak mi nie przytrafiło się do tej pory nic szczególnie groźnego. Jeśli widzę przed sobą jakieś zwierzęta, to głównie małe - króliki czy lisy.

To bardziej odpowiedzialne zajęcie, niż skakanie na nartach?

- Pewnie, bo kiedy skaczesz, odpowiadasz tylko za siebie. A prowadząc pociąg bierzesz na siebie odpowiedzialność za kilkaset osób.

Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski

Źródło artykułu: